Trekking z doliny Altyn Arashan – jak góry nauczyły pokory
26 sierpnia, 2017
Trekking z Doliny Altyn Arashan do najpiękniejszego górskiego jeziora nie jest łatwą wyprawą. Do jeziora prowadzą dwa szlaki – trudny i łatwy, wybierając trasę trzeba dobrze ocenić swoje możliwości. Poniżej przeczytacie o trekkingu trasą trudniejszą, o problemach ze zdobyciem upragnionego celu i załamaniu pogody. O tym, jak góry mogą pokonać człowieka poczułam właśnie tam, w kirgiskim Tien Szanie… Porażka czy wielka lekcja?
Z Karakolu do Altyn Arashan
Po całym dniu spędzonym w Jeti Oguz (o Jeti Oguz pisałam tutaj) wróciliśmy do naszego mieszkania w Karakolu gdzie wieczorem podjęliśmy decyzję, że następnego dnia wybieramy się wysoko w góry. Jeden telefon do biura, które organizowało transport do doliny Altyn Arashan położonej na wysokości ok 2800 m n.p.m. W dolinie są liczne gorące źródła za które uwaga – trzeba zapłacić! Nic nie jest za darmo, chcesz się wieczorem wykąpać musisz zapłacić 100 somów. Darmowa kąpiel jest tylko w rzece, która jest potwornie zimna i rwąca. Wyprawę polecam wszystkim, którzy lubią ekstremalne warunki. Widoki i trekking w tej okolicy to wyjątkowe przeżycie.
Nigdzie indziej nie zaznacie takiego spokoju i ciszy jak właśnie tam. To najbardziej popularna forma aktywności w tym regionie Azji, turyści z całego świata zjeżdżają się w Niebiańskie Góry aby na chwilę odpocząć od wielkich miast, w których mieszkają i pracują. Trekking można zorganizować w 1,2,3 i 4 dniowych pakietach, jakie oferują biura z Karakolu. Bazą wypadową jest Karakol i Altyn Arashan. Trasy są otwarte od czerwca do września, tylko w tym okresie można wybrać się na trekking.
Będąc w Karakolu rano pozostawiliśmy nasze mieszkanie, oddaliśmy klucze i poszliśmy do biura organizującego wyjazd do przepięknej doliny. Tam zastaliśmy kierowcę „landryny”, który przez ok 2 godziny jechał górską drogą przypominającą tę, która prowadzi do Doliny Roztoki. Byłam w szoku, że kierowca daje radę wjechać na taką wysokość samochodem. Droga przypominała tarkę do ziemniaków. Kamienie, głazy wielkości małego Fiata, błoto, rzeczki, a my – wciąż jedziemy. Mały postój po drodze na zrobienie kilku fotek i odpoczynek dla auta. Silnik prawie płonął, temperatura w środku samochodu dochodziła do 40 stopni.
Biuro podróży Visit Karakol, które organizowało nasz przejazd znajduje się na ul. Gagarina 28/26.
Pierwszy trekking
Ubrani – niektórzy lepiej, niektórzy gorzej, wyszliśmy w stronę malutkich jeziorek. Jeziorka miały być 300 m powyżej naszego schroniska. Droga długa, ciężka, brak jakiegokolwiek oznakowania – chcieliśmy dzicz, to ją mamy. Ścieżki niby wydeptane, ale przez kogo? Ludzi, zwierzęta, konie? Ani jeziorek ani żywej duszy. Bezradnie stanęliśmy na szczycie jednej z górek i z rozpaczy wszyscy usiedli na trawie. Coraz później, a my nawet nie doszliśmy do pierwszego jeziora. Idziemy dalej, coraz więcej koni i krów, a ścieżki mniej widoczne i gubimy je często. Zawracamy, zaczyna padać. Pomimo tego, że mapę „czytamy” doskonale na nic się ona zdała. Trochę smutni, trochę zmęczeni, bardzo głodni wracamy do schroniska gdzie czekają na nas nasi znajomi z Polski. Spotkać na końcu świata ludzi z kraju, gdzie przez 1,5 miesiąca nie spotkałeś ani jednego – bardzo miłe zaskoczenie.
U mnie pierwszy dzień w górach zakończył się przemoczonymi ubraniami, a następny wielką przygodą ale także ostrzeżeniem – z górami się nie zadziera, trzeba wielkiej pokory i wiedzy, nie raz podjęcia ciężkiej decyzji, a bezpieczeństwo osób idących z nami jest zawsze pod wielkim znakiem zapytania. Tien Szan pogroził mi palcem.
Co zabrać?
W trakcie planowania trekkingu w niższych partiach gór Kirgistanu należy pamiętać o czterech rzeczach :
-
mapie (jest dostępna bardzo dobra mapa topograficzna, do kupienia w biurze informacji turystycznej w Karakolu), na trasach nie ma oznakowań, umiejętność czytania mapy jest naprawdę ważna i istotna. Orientacja w terenie i umiejętność rozpoznawania obiektów w terenie jest tutaj niezwykle istotna. Nie wybieraj się w trasy dłuższe niż 2-3 godziny jeśli jesteś początkującym wędrowcem .
-
butach górskich – odradzam iść w byle jakim obuwiu. Na taką wyprawę trzeba być już przygotowanym, nawet jeśli jest to lekki trekking. Te góry to nie Beskidy czy Tatry gdzie można wezwać w razie wypadku GOPR lub TOPR. Tutaj jest naprawdę niebezpiecznie, szlaki nie są przygotowane dla turystów. W tych górach musisz radzić sobie sam.
-
jedzeniu – na szlaku nie ma schronisk, często nie ma możliwości nabrania wody z rzeki ponieważ jest do niej strome zejście. To bardzo ważne. W Kirgistanie zauważyłam, że męczyłam się na szlaku o wiele szybciej niż w Polsce. Zapotrzebowanie kaloryczne było o wiele wyższe, niż podczas normalnej wędrówki.
-
ciepłych ubraniach górskich – pogoda zmienia się w ciągu 5 minut! Ze względu na duże wysokości pamiętajmy, że im wyżej tym jest coraz chłodniej i bardzo często, nawet latem pada śnieg. Pogoda potrafi zmienić się diametralnie w ciągu kilku minut. Możecie mi wierzyć – żadna przyjemność. Podczas pobytu w dolinie Altyn Arashan spotkała nas burza. Nigdy wcześniej tak bardzo się nie bałam jak wtedy.
-
w schronisku w dolinie należy mieć swój śpiwór. Noce tutaj nawet latem są bardzo chłodne. Za ciepłe źródełka trzeba zapłacić, cena zaczyna się od 100 somów.
Mieszkanie w Dolinie Altan Arashan znacząco ułatwia dostanie się w wyższe partie gór Tien Shan. Poza schroniskiem, w którym mieszkałam jest jeszcze kilka innych domków i jurt, w których można nocować za niewielką opłatą.
Drugiego dnia pobytu w dolinie miałam okazję wybrać się w kierunku jeziora Ala Kul znajdującego się na wysokości ok 3560 m n.p.m. Droga długa i ciężka, mieszkaliśmy na wysokości 2800 m n.p.m, dotarcie do jeziora wiązało się z osiągnięciem wysokości 3800 m n.p.m, a później zejściem na ok 3600 m n.p.m.
Wybierając się na jednodniowy trekking z Karakolu aż do jeziora Ala Kul należy pojechać 50 km samochodem terenowym, pokonując przewyższenie ok. 800 m (2-3 godziny jazdy) oraz przejść 11 km (przewyższenie +/- 1000 metrów), co zajmuje ok 6-8 godzin. Opcja jednodniowa jest dla osób z dobrym zdrowiem i kondycją fizyczną. Droga jest długa i dość ciężka. Okulary słoneczne i krem z filtrem są warunkiem koniecznym.
Droga do Ala Kul
Drugiego dnia pobytu wyruszyliśmy o 8 rano z doskonałym humorem, dobrą kondycją i zapasem jedzenia. Przed nami wyruszyła para Rosjan, matka z synem oceniając nasze szanse na zdobycie jeziora jako dość marne. Od samego początku kobieta z nas drwiła. Powoli szliśmy wzdłuż głównego potoku zanim na dobre rozpoczęła się wspinaczka. Podejście okazało się dość trudne. Po pierwszych trzech kilometrach zrobiliśmy przerwę, zadyszka nie pozwalała mi myśleć.
Organizmy jeszcze nie przyzwyczaiły się do wysokości, a kilogramy nabyte w trakcie sześciotygodniowego pobytu szybko o sobie dały znać. Dopiero później, po powrocie do Polski dowiedziałam się, że to nie dodatkowe kilogramy, a choroba układu limfatycznego. Ukryty mały wróg, który od tego momentu będzie mi przypominał o sobie każdego dnia, zmieniał podróżnicze plany, utrudniał funkcjonowanie w ładne, ciepłe dni.
Po krótkiej przerwie wyszliśmy poza górną granicę lasu i wkroczyliśmy na rozległe łąki. Zobaczyliśmy otaczające szczyty i całą dolinę poniżej nas pokrytą gęsty lasem świerkowym. „Jak w Tatrach …” – pomyślałam. Krajobraz bardzo podobny tylko jakiś taki nowy. Nieznany i groźny zarazem. Słońce raz po raz wychodziło i chowało się pomiędzy chmurami. Trochę zaczęliśmy błądzić, ścieżka to skręcała w zarośla, to gubiła się w środku łąki i ciężko było ją odnaleźć. Na horyzoncie wyznaczyliśmy sobie cel i obserwowaliśmy wracających już ludzi. My dalej kroczyliśmy w kierunku jeziora. Trasa jest dość wymagająca, dobre przygotowanie się to podstawa.
Po kilku godzinach morderczego marszu włączyłam telefon – brak zasięgu, ale udało się sprawdzić wysokość na jakiej byliśmy – 3500 m n.p.m. Pomyślałam „Nie jest źle.” choć intuicja kompletnie temu zaprzeczała. Za plecami usłyszałam tylko „Nie dam już rady!” -odwróciłam się i zauważyłam, że nasz kolega Manu siedzi na środku ścieżki i raczej nie ma już ochoty pójść dalej. Po szybkich negocjacjach ustaliliśmy, że nasza czwórka idzie w górę, a Manu zawróci do doliny. Było na tyle blisko do schroniska, że mógł trasę pokonać sam, kilka osób wracało już w dół więc nie baliśmy się zostawić go samego.
Traciliśmy coraz więcej energii i chęci na zdobycie celu. Przy każdym następnym wzniesieniu staraliśmy się wierzyć, że za chwilę zobaczymy jezioro. W pewnym momencie przystanęłam i nie mogłam ruszyć. Nogi odmawiały posłuszeństwa, ciało drżało z przemęczenia, każdy ruch sprawiał olbrzymi ból i wysiłek. Dopiero wtedy zorientowałam się, że doszliśmy do końca doliny, a jeziora dalej nie widać. Zgubiliśmy się? Wyciągam telefon, sprawdzam wysokość – 3700 m n.p.m . Czyli jeszcze 100 m do osiągnięcia celu, ale … gdzie iść? Koniec ścieżki , przed nami stroma ściana pokryta drobnym żwirem i gruzem, na niej – dwa punkciki w czerwonych kurtkach. To byli wcześniej poznani Rosjanie, dzielnie walczący ze ścianą, za którą jest nasze jezioro. O tak! Ono właśnie tam jest! Nagłe olśnienie przyprawiło mnie o ból mięśni.
Nie miałam już siły na morderczą wspinaczkę. Usiadłam na kamieniu i postanowiłam, że dalej nie idę. Nie miałam siły, działo się we mnie coś niedobrego, nie wiedziałam, że trasa może mnie pokonać. Szliśmy już 6 godzin, przeszliśmy zaledwie 9 km, nie miałam już siły na kolejne starcie z potężną ścianą. Bacznie obserwowałam Rosjan zmagających się z górą. Powoli posuwali się ku górze, raz na jakiś czas zsuwali się o kilka metrów w dół. Wtedy ogarniało mnie przerażenie, bałam się, że spadną. Po kilku minutach zimny wiatr zaczął chłostać nasze twarze. Poczułam ulgę i przyjemny chłód.
Wyciągnęłam ostatni kirgiski cukierek dzieląc się na pół z koleżanką Brendą. Pierwszy raz zabrakło mi w górach jedzenia. Nauczka na całe życie. Nagle, jak w zwolnionym tempie spadła na moją dłoń zimna kropla deszczu. Była lodowata. Wyciągnęłam przed siebie ręce i patrzę co na nie spadnie. Oczom nie wierzę – mały płatek śniegu. Szarpnęłam Brendę za rękaw żeby się ruszyła. Ona w równie w wielkim szoku co ja, bo po raz pierwszy w życiu widziała śnieg, stoi i nie wie co ma zrobić. „Ruszaj! Na co czekasz?! Wracamy, nie możemy tu dłużej zostać !” Pędząc w dół ślizgamy się po mokrym podłożu raz po raz gubiąc ścieżkę.
Nie mogłam uwierzyć we własną głupotę. Tyle ostrzeżeń, ja nie zwróciłam na nie uwagi. Biegłam i błagam, żeby nic się nie stało. Myślałam, że śnieg z deszczem i lekkie przemarznięcie to moje jedyne zmartwienie póki nie uderzył pierwszy piorun. Stanęłam jak wryta. Na skalistym pustkowiu nawet nie było mowy o schronieniu. Żadnej jamy w skale, kompletnie nic. Jeszcze szybciej zaczęliśmy zbiegać w dół, odmówiłam z 200 zdrowasiek (jak trwoga to do Boga) i to po kolei za każdego z nas. Wyjąc w myślach z rozpaczy jaka jestem głupia zsuwałam się po błocie w dół doliny. Każdy następny piorun wzbudzał kolejną serię histerii.
Po ponad dwugodzinnym biegu weszliśmy do lasu i dopiero tam na chwilę przystanęliśmy. Burza już się skończyła, ale zaczął padać okropnie zimny deszcz. Przemoczył nasze kurtki i buty. Kolejne dwie godziny spędziliśmy w lesie, schodząc powoli w dół. Marzyliśmy tylko o jedzeniu i łóżku, żeby choć na chwilę się położyć i odpocząć. Po dziesięciogodzinnej wycieczce wróciliśmy cali i zdrowi. Cudem udało nam się uciec przed burzą. Dla jednych z nas była to wielka przygoda, dla drugich nauczka, jaką pamięta się długo. Na pewno na zawsze zapamiętam panikę jaka mnie ogarnęła, kiedy uderzył pierwszy piorun. Niewinny trekking mógł skończyć się wypadkiem.
W schronisku poczuliśmy się bezpiecznie, a żadne z nas nie miało ochoty opowiadać o tym co nam się przytrafiło. Tego samego dnia spakowaliśmy się i ruszyliśmy w dół do Karakolu. Znaleźliśmy taksówkę do Tamchy – naszej wioski, za którą zdążyliśmy zatęsknić, choć przez większość pobytu nie była naszym ulubionym miejscem.
Wyprawa w góry była przygodą. Jeziora nie zobaczyłam, ale przyrzekłam sobie, że kiedyś tam wrócę. Na pewno tam wrócę…