Pandemiczne wędrówki – podróże Polaków w zielone
Rok 2020 dla większości z nas był trudnym czasem. W styczniu opanowani euforią nadchodzących wielkich poczynań i wielkich podróży planowaliśmy w swoich kalendarzach spędzić ten rok ciekawie, twórczo, kreatywnie czy pracowicie. U większości z nas koronawirus namieszał w planach i rozniósł w pył marzenia o podróżach. Wiele osób straciło pracę, swój biznes, czy bliskich, którzy zachorowali lub stracili dostęp do opieki medycznej.
Wakacje i wycieczki zeszły na drugi plan. Po krótkim czasie zorientowaliśmy się, że w ciągłej izolacji nie da się zbyt długo żyć i normalnie funkcjonować. Nielicznym udało się wyjechać i odpocząć, kiedy wielu postanowiło pozostać w kraju, buszując po zielonych lasach, łąkach, korzystając z lokalnych jezior i rzek, a także wyruszając w polskie góry czy na wybrzeże. Włączył nam się tryb polskiego slow travel. A to bardzo cieszy, bo może w końcu zaczniemy doceniać tereny zielone zlokalizowane wokół nas.
Dzięki koronawirusowi zaczęliśmy podróżować w skali mikro. Odwiedzaliśmy miejsca w naszych regionach zlokalizowane blisko domu lub w niewielkiej odległości naszych miast. Odkryliśmy, że Polska wciąż ma ukryty potencjał w swojej dzikiej naturze i tam najczęściej odpoczywaliśmy, z ulgą ściągając maseczki. Dla nas niesamowitym odkryciem było Pojezierze Palowickie na Górnym Śląsku, które odwiedziliśmy podczas wycieczki rowerowej. Pomimo tego, że w naszym życiu natura to element, na który zawsze szczegółowo zwracamy uwagę, dopiero teraz zaczęliśmy odczuwać dumę z nowo odkrytych przez nas miejsc.
Koronawirus odsłonił także smutną prawdę i olbrzymi problem, który zauważyli tylko nieliczni. Do tego dojdziemy w kolejnych akapitach, bo w tym miejscu sprawa nie będzie miała odpowiedniego wydźwięku.
Polacy zaczęli masowo poszukiwać terenów odludnych i zielonych, dzikich, z dala od zgiełku miast, tłumów, a także miejsc, gdzie swobodnie można oddychać pełną piersią. Zmęczeni noszeniem maseczek i wiecznym kontrolowaniem siebie, jak i reszty rodziny, powoli powracaliśmy do miejsc, które chociaż na chwilę dawały wytchnienie. Zielone uspokaja. Natura przywraca w nas spokój, dodaje siły, energii i w tym trudnym dla nas wszystkich czasie była swoistym ukojeniem dusz. Mikro wyprawa stała się podróżą, zaledwie miastową wycieczką czy wyjściem za przysłowiowy płot.
To nagłe poszukiwanie zielonych atrakcji bliskich miejsca zamieszkania, a dotąd nieznanych, okazało się nie lada wyzwaniem. Czy w Polsce brakuje terenów zielonych? Czy blisko oznacza już tylko kilkanaście kilometrów od domu?
Z roku na rok tereny zielone w miastach są uszczuplane. Częściowo likwiduje się je na rzecz parkingów, placów pod budowę nowych mieszkań deweloperskich czy poddaje rewitalizacji, oceniając wcześniej w planach zagospodarowania jako nieatrakcyjne nieużytki o mało reprezentatywnym charakterze. Wystarczy wpisać w wyszukiwarce hasło rewitalizacja, aby przekonać się, co dla obecnych włodarzy różnych miast ono oznacza.
Narodowa panika poszukiwania odludzia
W trakcie pandemii obserwowałam posty na facebookowych grupach. Najpierw była kilkutygodniowa panika, zamknięcie i izolacja, a później pojawiło się narodowe poszukiwanie zielonych miejscówek z dala od miast. Najlepiej na odludzi. I najlepiej, żeby nikogo tam nie było. Parki narodowe, rezerwaty, parki krajobrazowe i inne leśne dukty dały blogerom pomysły do napisania tysięcy postów o Polsce. To był strzał w dziesiątkę, nawet jeśli była to miejscówka w naszym rodzinnym mieście. Wielu korzystających z takich wpisów nie pomyślało o własnym mieście jako o atrakcji, a blogi dzięki takiemu zainteresowaniu zaczęły znów żyć i odrabiać statystyki.
Sami to zrobiliśmy, bo kilka razy napisaliśmy o ciekawych miejscach „tuż za rogiem”. Odwiedziliśmy w naszej okolicy rezerwat przyrody Cisowa, rezerwat przyrody Kępa Redłowska i Molo w Orłowie, przeszliśmy jeden z Sopockich Szlaków Spacerowych czy zrealizowaliśmy mini przewodnik po Gdyni. Gdynia jest jednym z nielicznych miast, które otoczone są dużą ilością zieleni. Na początku pandemii nie mieliśmy samochodu, więc do miejscówek „tuż za rogiem” wielokrotnie dojeżdżaliśmy pociągiem, autobusem lub trolejbusem, ale kilka razy udało się gdzieś dojść pieszo. Poszukiwane zielone było w miarę blisko naszego domu, chociaż ze świecą u nas szukać ładnego parku.
Wcześniej nie zwróciłam na to uwagi. Mieszkamy w mieście, więc zupełnie naturalne jest to, że skwery i tereny zielone są mniejszością, ale tak nie powinno być. Park, który jest blisko nas, kompletnie nie spełnia swojej roli. Ma nowe nasadzenia, brakuje cienia, mnóstwo w nim trawników i betonowych alejek, a do tego latem panuje w nim niemiłosierny upał. Aż chce się uciec z takiego miejsca. Mieszkając na wsi czy jadąc do siebie w Karkonosze takiego problemu nie mamy. Wychodzę z domu i mam przysłowiowe zielone.
W mieście betonoza jest czymś tak bardzo naturalnym, że przestała nas dziwić. Tereny zielone są gdzieś w tle tego miejskiego krajobrazu, każdego dnia mijamy je bez entuzjazmu, bo prawdziwej natury szukamy trochę dalej od domu. Ta miejska jest zbyt mało dzika, a parki to częściej mikro skwery z nowymi nasadzeniami i latarniami, a nie miejsca odpoczynku czy wytchnienia przed meczącym coraz bardziej upałem.
Parki w Polsce przestały być parkami. Są miejscami zrewitalizowanymi, gdzie duże drzewa wycięto w pień, samosiejki usunięto, wybrukowano za to nowe alejki, postawiono eko ławeczki z recyklingu, zrobiono kilka rabatek, nowy plac zabaw, a w designerskich donicach na wysokich nóżkach zasadzono drzewa. Ład i porządek, miejsce rekreacji osiedlowych pociech, gdzie trawniki mają równo przystrzyżoną trawę. Stare parki, nie raz zarośnięte i dzikie, pełne bioróżnorodności, śpiewających ptaków, kolorowych roślin są czymś tak niepożądanym w miejskim krajobrazie, że zostają zwyczajnie poddane przysłowiowej rewitalizacji.
Czym zatem jest rewitalizacja w oczach władz miast i działaczy? Betonozą. Samo słowo rewitalizacja ma swoje korzenie w łacinie, a oznacza nic innego jak „przywrócenie do życia”, „ożywienie” (łac. re- + vita). Przywraca się zatem miastom ich reprezentacyjne miejsca, jak np. rynki, wycinając z nich nasadzone po wojnie drzewa czy usuwając zielone skwery na rzecz nowego wybrukowanego placu z kolorową fontanną. Na nowe nasadzenia nie ma już miejsca lub w ogóle się go nie przewiduje. Zaburzają ład architektoniczny, który panował przed II Wojną Światową na polskich rynkach. Należy jedynie pamiętać, że niegdyś w Polsce rynki odgrywały zupełnie inną rolę – były przede wszystkim miejscem handlu.
Po II WŚ ich charakter się zmienił, a ówcześni planiści, architekci krajobrazu czy ogrodnicy w czasie odbudowy kraju zmienili rynki w zielone skwery. Taka była wtedy tendencja, że człowiek ma mieć blisko do terenów zielonych. Wystarczy spojrzeć na mapy miast w latach powojennych, aby przekonać się, jak wiele miejsc zostawiono naturze. Niestety mamy paskudną fobię związaną z czasami komunizmu, więc to, co na rynkach powstało po roku 1949, zostaje wyrżnięte w pień. Pozbywamy się nawet komunistycznych drzew.
Rewitalizacja w oczach wielu władz to także przywracanie do życia miejsc dzikich, zielonych enklaw, które jakimś cudem uchowały się w niektórych częściach miast. Takie tereny bardzo często sprzedaje się pod zabudowę deweloperską.
Trzeci krajobraz
Gilles Clément, francuski architekt krajobrazu określa terminem trzeci krajobraz tereny, które wymykają się jasnej definicji i nie można ich przyporządkować do rezerwatów, parków czy porównać do obszarów Natura 2000. Trzeci krajobraz, „składa się z ogółu zaniedbanych przez człowieka miejsc. Obszary te są różnorodne biologicznie, różnorodność owa nie jest dziś jednak uznawana za bogactwo.” – napisał Clément w opublikowanym po raz pierwszy w 2004 roku Manifeście trzeciego krajobrazu.
Trzeci krajobraz nie jest niczym innym jak naturalnym nieużytkiem czy ugorem. Ten trzeci krajobraz jest miejscem w zwartej tkance miasta, które w trakcie pandemii koronawirusa zyskało na popularności, gdy rząd zamknął parki, lasy i skwery. Miejskie ugory i nieużytki naturalne miały swoje pięć minut.
Niestety w wielu miastach takich miejsc już nie ma lub jest ich niewiele, a jak już są, to w kolejnych latach władze miast i gmin planują zrobić tam rewitalizację. W naszej okolicy takich pozostawionych krajobrazów jest kilka i dla większości mieszkańców nie przedstawiają żadnej wartości. Są dzikie i odludne, stopniowo ewoluują, posiadając nie raz zachwycającą bioróżnorodność, ale tylko dla nielicznych stanowią miejsce wypoczynku.
Trzecie krajobrazy szybko znikają pod naporem nowych inwestorów, deweloperów, a przecież mogłyby stanowić nowe parki czy tereny zielone, których tak bardzo miastom brakuje. Te miejsca aż proszą się o adaptację. Urbaniści w powojennej Polsce pamiętali o terenach zielonych, które powinny znajdować się blisko miejsca zamieszkania. Dziś, budujemy nowe osiedla i nowe mieszkania na terenach wspomnianego trzeciego krajobrazu. Betonujemy ulice, likwidujemy skwery i parki, wkraczamy w otuliny użytków zielonych, z roku na rok uszczuplając tereny zielone.
Wyjście na spacer w zielone staje się wyczynem, a podróż w odległe od domu dzikie miejsce to czasem kilkugodzinna wyprawa.
Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta – Jan Mencwel
Większość z nas nie kocha miejskiej betonozy i źle czujemy się w miejscach, gdzie brakuje zieleni. Jan Mencwel z niesamowitym zaangażowaniem pokazuje, jak znikają drzewa i tereny zielone w polskich miastach. Betonoza wydaje się już chorobą, która od wielu lat trawi polskie miasta i miasteczka. Autor jest aktywistą warszawskiego ruchu miejskiego Miasto Jest nasze. Działalność MJN koncentruje się na takich problemach, jak: transport miejski, ochrona środowiska (zwłaszcza problem smogu), ład przestrzenny, reprywatyzacja nieruchomości, partycypacja społeczna, zrównoważony rozwój, gentryfikacja, wykluczenie społeczne (źródło: Wikipedia). W książce Jan Mencwel podsumowuje wszelkie działania w polskich miastach, które podejmują się modernizacji różnych przestrzeni, zamieniając je w betonowe skwery i place bez odrobiny zieleni.
Są także pozytywne przykłady działalności miast i działaczy na rzecz zielonych enklaw. To napawa nadzieją, bo pozytywnych przykładów z całej Polski nie brakuje. Szkoda tylko, że jest ich nieporównywalnie mniej…
Lektura dla każdego, a może przede wszystkim dla tych, którzy nie interesują się przestrzenią w swoich miastach i miasteczkach. Będzie to także świetna książka dla wielu podróżników odkrywających nowe polskie miejscówki. Na pewno odmieni pogląd na temat zrewitalizowanych terenów.
Dla mnie okazała się skarbnicą nowej wiedzy, chociaż w tematyce ochrony środowiska pracuję już od dłuższego czasu i z wycinką drzew spotkałam się nie raz. Na pewno zupełnie inaczej będę patrzeć na miejscowe plany zagospodarowania przestrzeni i propozycje zmian, które dotyczyć będą terenów zielonych. Mam wrażenie, że ta książka otworzy oczy wielu osobom. Bez wątpienia czasy pandemii są dobrym momentem do refleksji i podjęcia odpowiednich zmian. Oby nasze pandemiczne wędrówki i podróże były swojego rodzaju odkryciem, że czas coś zrobić w kierunku większej ochrony przyrody w Polsce. Życzę wam wielu zielonych podróży, nawet w waszych miastach oraz nowych odkryć „tuż za rogiem”.